Wyspy Eolskie czyli wulkaniczne serce Europy
- Aleksy Duchnowski
- 30 paź
- 4 minut(y) czytania
Rejs kończący sezon zawsze ma w sobie coś wyjątkowego. W powietrzu czuć już pierwsze oznaki jesieni, w marinach panuje spokój, a woda wciąż pamięta letnie słońce. W tym roku nasza flota, złożona z dwóch Dufourów 470, wyruszyła z Portorosy, położonej na północy Sycylii. Dojazd do mariny nie należał do najłatwiejszych — dwie godziny transferu z lotniska potrafią zmęczyć, ale na miejscu czekała na nas miła niespodzianka. Ponieważ był to już koniec sezonu, odbiór jachtów przebiegł wyjątkowo sprawnie. Obie jednostki były przygotowane, gotowe do wyjścia w morze, a cała marina tętniła jeszcze ostatnim oddechem żeglarskiego roku. Załogi podzieliliśmy między dwa jachty prowadzone przez kapitanów, których sam miałem okazję szkolić — to dawało spokój i satysfakcję, że flota jest w dobrych rękach.

Plan zakładał, że pierwszym celem będzie Mesyna, gdzie w niedzielę mieli dołączyć dwaj brakujący członkowie załogi. Aby dotrzeć tam na czas, ruszyliśmy z Portorosy jeszcze tego samego dnia, kierując się ku Milazzo. Wieczór zapadał szybko — o tej porze roku słońce znika za horyzontem już około dziewiętnastej. Do Milazzo dopłynęliśmy po zmroku, manewrując w ciasnej marinie. Mimo ograniczonego miejsca udało się stanąć longside, co przy prawie pięćdziesięciostopowych jednostkach zawsze daje satysfakcję. Następnego ranka odbiliśmy od kei i obraliśmy kurs na Mesynę. Po drodze mijaliśmy jachty biorące udział w regatach Rolex Middle Sea Race — sunęły po wodzie z precyzją i prędkością, a my ustępowaliśmy im miejsca, podziwiając ich zgranie i technikę. Cieśnina Mesyńska, znana z silnych prądów, wymagała czujności, ale tego dnia morze było po naszej stronie — nurt pomógł nam zarówno przy wejściu, jak i przy wyjściu z mariny.
Po dołączeniu brakujących załogantów flota była w komplecie. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy ruszyć z powrotem na zachód, w kierunku południowej zatoki wyspy Vulcano — idealnego miejsca na rozpoczęcie eksploracji archipelagu. Czekała nas nocna żegluga, którą przywitaliśmy z ekscytacją. Światła nawigacyjne, cisza przerywana jedynie szumem wody i ciepła herbata tworzyły klimat, który zna każdy żeglarz — ten moment, gdy wszystko, co zbędne, zostaje na lądzie.

Rankiem, gdy wyspa Vulcano zanurzyła się w blasku słońca, podzieliliśmy się na grupy i ruszyliśmy w stronę zachodniego wybrzeża. Za cumowaliśmy do pomostów mini mariny przy skalistym brzegu i rozpoczęliśmy trekking na szczyt krateru. Krótki lecz dość intensywny. Widok z góry zapierał dech w piersiach. Słońce prześwietlało dymiące wzgórza, w powietrzu unosił się zapach siarki, a kolory skał przechodziły od czerni po pomarańcz i żółć. Z wysokości widać było właściwie cały archipelag — od zachodu Alikudi i Filikudi, dalej Lipari, a za nią przysłoniętą nieco Salinę z najwyższym szczytem Wysp Liparyjskich. Na wschodzie majaczyła Panarea, a w oddali, jak latarnia na końcu świata, dymił Stromboli. Patrząc z góry, mieliśmy wrażenie, że widzimy przed sobą plan całego tygodnia żeglugi.

Wieczorem, korzystając z wyposażenia naszych jachtów tj. Zewnętrznego grilla, postanowiliśmy urządzić wspólną kolację na rufie. Po drobnych zakupach obraliśmy kurs na południową zatokę Panarei. Dotarliśmy tam tuż po zachodzie słońca — idealny moment, by rozpocząć integrację. Ciepły wieczór, spokojna woda i dwa oświetlone jachty połączone w tratwę. Przez to, że jachty były identyczne, musieliśmy łączyć się przesunięte od siebie o około dwa metry. Tak, żeby rozkołys nie spowodował uszkodzenia masztów. Szczególnie przez falę generowaną przez przepływające w pobliżu promy.
Następnego dnia wiatr zapowiadał się rześki, z południa, więc zaplanowaliśmy pełen żeglarski dzień. Po krótkim postoju na wyspie Basiluzzo, gdzie stanęliśmy na kotwicy w pobliżu monumentalnych skał, zjedliśmy obiad z widokiem na wulkaniczne formacje. Kotwiczenie w tym rejonie wymagało jednak czujności — dno gwałtownie opada, pełne jest kamieni i głazów. Dlatego rzucaliśmy sporo łańcucha, ale nie zaciągaliśmy kotwicy, a nocami utrzymywaliśmy wachty kotwiczne, by mieć pewność, że wszystko pozostaje pod kontrolą.

Wieczorem dotarliśmy pod Stromboli. Po zachodzie słońca ruszyliśmy wzdłuż północnych stoków wulkanu, by z bezpiecznej odległości obserwować spektakl natury. Co kilka minut na tle czarnego nieba pojawiały się czerwone rozbłyski, a rozgrzane głazy spadały po zboczach w kierunku morza. Huk, który temu towarzyszył, był jak pomruk ziemi. To jedno z tych doświadczeń, które trudno porównać z czymkolwiek — nocna żegluga w ciszy, przy świetle lawy, to czyste piękno i pokora wobec natury.
Po nasyceniu się widokami obraliśmy kurs na Salinę. Wiatr od zachodu, w porywach do piętnastu węzłów, pozwolił nam płynąć w bajdewindzie, w pełni ciesząc się żeglowaniem. Niebo było czyste, a morze spokojne — klasyczna, jesienna noc pod żaglami. Dopłynęliśmy około drugiej w nocy, zmęczeni, ale zadowoleni.
Rano ruszyliśmy na szczyt wulkanu, najwyższy punkt całych Wysp Liparyjskich. Prawie tysiąc metrów przewyższenia na zaledwie czterech i pół kilometra trasy. Podejście było strome i wymagające, miejscami błotniste, z drewnianymi schodkami i kamienistymi fragmentami. Po dwóch godzinach wspinaczki dotarliśmy na szczyt — niestety spowity chmurą. Wulkany mają to do siebie, że często trzymają własną pogodę. Widoków nie było, ale satysfakcja ogromna. Zejście, po deszczu i błocie, było jeszcze trudniejsze, ale każdy z nas czuł, że zdobył coś więcej niż tylko górę.

Po południu, gdy deszcz ustąpił, postawiliśmy żagle i obraliśmy kurs na zachód, w stronę Filicudi. Kolejna wieczorna żegluga, kolejny moment, kiedy morze i niebo stapiają się w jedno. Cumowaliśmy późno, zmęczeni, ale szczęśliwi, zasnęliśmy niemal natychmiast.
Następnego dnia ruszyliśmy ku Lipari, planując spędzić tam dwie noce. Po drodze zatrzymaliśmy się w małej zatoce, by popływać, po eksplorować skały i odpocząć. Do Lipari dopłynęliśmy około piętnastej. Wyspa przywitała nas spokojem — niewielka, z klimatem włoskiego miasteczka, w którym czas płynie wolniej. Część załogi wypożyczyła skutery i objechała wyspę dookoła, odkrywając tarasy widokowe i ciche plaże. Postój w osłoniętej od zachodnich wiatrów marinie okazał się strzałem w dziesiątkę — przez cały dzień mocno wiało, a my mogliśmy spokojnie odpocząć.
Następnego ranka, po zatankowaniu paliwa przy dość rozfalowanej stacji, ruszyliśmy na południe, w kierunku Sycylii. Chcieliśmy spędzić ostatni wieczór w spokojnej zatoce. Znaleźliśmy piaszczystą mierzeję osłoniętą od fal, gdzie morze było gładkie jak lustro. Temperatura wciąż wysoka, więc spędziliśmy dzień na pływaniu, skokach do wody i spacerach po sennej miejscowości.
Ostatniego dnia przed powrotem do Portorosy postanowiliśmy zakończyć sezon w żeglarskim stylu — połączyliśmy jachty fałami i urządziliśmy spontaniczną zabawę. Jedna osoba z każdej załogi trzymała liny między jachtami, a gdy jednostki zaczynały się rozchodzić, śmiałkowie wystrzeliwali w powietrze i z pluskiem lądowali w wodzie. Lepszego zakończenia sezonu trudno sobie wyobrazić.
Do Portorosy wróciliśmy spokojnie, zaledwie dwie mile dzieliły nas od mariny, w której wszystko się zaczęło. Odbiór jachtów przebiegł bezproblemowo, a załoga armatora jak zwykle stanęła na wysokości zadania. Gdy wsiadaliśmy do zamówionego wcześniej transferu na lotnisko, każdy z nas czuł to samo — żal, że to koniec, i satysfakcję, że był to rejs kompletny.




