Wielka flota jachtów Sailingmint
- Aleksy Duchnowski
- 23 wrz
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 25 wrz
Pierwsza duża flota Sailingmint była dla nas wydarzeniem wyjątkowym. Cztery jednostki i czterdziestu dwóch uczestników wyruszyło razem na tydzień żeglarskiej przygody po Zatoce Sarońskiej. Dwa jachty jednokadłubowce – Jeanneau 54 i Bavaria C50 – oraz dwa katamarany, Bali Catspace i Bali 4.6. Dla mnie, jako kapitana prowadzącego największy z katamaranów, była to szczególna chwila, gdyż trzy pozostałe jednostki powierzono skipperom, których miałem przyjemność uczyć żeglarstwa szkoleniach i rejsach w Chorwacji, na Zatoce Gdańskiej, w Szkocji i na Majorce. Teraz sami dowodzili załogami i prowadzili duże jednostki – widok, który budził we mnie ogromną dumę.

Start nastąpił w sobotę z mariny Alimos, do której przywozi nas wynajęty autobus. Sprawny check-in - odbiór jachtów, szybkie zakupy i wspólny briefing przed rejsem, zawieszenie flag Sailingmint oraz polskich bander – flota była gotowa. Naszym pierwszym celem była Aegina, a dokładnie Agia Marina. Tam czekały na nas już zarezerowane miejsca w porcie oraz zorganizowana kolacja w za przyjaźnionej restauracji. Wieczorem po raz pierwszy usiedliśmy razem – czterdzieści dwie osoby przy jednym stole, rozmowy mieszały się z greckimi smakami, a atmosfera zaczynała nabierać biesiadnego charakteru.
Rano załogi ruszyły na wzgórze, by zobaczyć ruiny świątyni Afai. Antyczne kolumny i panorama morza zrobiły wrażenie, a po zejściu do miasteczka każdy próbował pistacjowych specjałów, z których Egina słynie – od kremów i ciasteczek po słynne lody w dziewięciu wariacjach, wszystkie pistacjowe.

Kolejnym etapem była wyspa Moni. To tam odbył się pierwszy wspólny manewr flotowy – stawanie w tratwę. Każdy jacht rzucił kotwicę, a rufowe cumy poprowadziliśmy do skał. Po chwili cztery jednostki były już spięte burtami, tworząc pływającą bazę. Turkusowa woda zachęcała do kąpieli. Ten obraz – cztery jachty połączone na środku zatoki – był symbolem całego rejsu.
Z Moni ruszyliśmy dalej. W prognozach pokazywało nie wiele wiatru przez cały tydzień, mimo tego wszyscy postawiliśmy żagle i ruszyliśmy nieśpiesznie na południe w kierunku głębokiej zatoki na wyspie Poros. Wtedy pierwszy raz odważyłem się wystartować drona z pokładu żeglującego jachtu, lądowanie było conajmniej ekscytujące. Po dotarciu na miejsce, znów połączyliśmy się w wielką sześcio kadłubową tratwę. O poranku obudziły nas głośne stado kóz biegające po stromych skałach brzegu.

Po śniadaniu postanowiliśmy ruszyć w kierunku Ermioni z postojem na kotwicy w innej turkusowej zatoce. W Ermioni stanęliśmy w północnej części miasteczka. Mimo wchodzącej do portu fali udało się wszystkich zacumować bezpiecznie. Największym wyzwaniem była kolacja – posadzić czterdzieści dwie osoby przy wspólnym stole. Greckie specjały zdecydowanie sprawiły, że wyzwanie logistyczne tak dużej grupy poszły w niepamięć.
Kulminacją wyprawy była Hydra. Port słynie ze specyficznego cumowania na winogronko – kotwica na środku basenu portowego, a cumy nie do nabrzeża, lecz do dziobów innych jednostek. Nam udało się połączyć wszystkie cztery jachty w jednym rzędzie, co robiło naprawdę duże wrażenie. Hydra to miejsce wyjątkowe – kamienne domy, wąskie uliczki, brak samochodów i artystyczny klimat. Spacerując po miasteczku, trudno było uwierzyć, że to tylko krótki przystanek w naszym rejsie.

Nie obyło się bez przygód. Podczas wyjścia z portu jedna z jednostek zahaczyła kotwicą o podwodny łańcuch, a później płetwą sterową o łańcuch innego jachtu. Niestety powstało uszkodzenie i część depozytu została zatrzymana, ale dzięki ubezpieczeniu kaucji w firmie Pantaenius sprawa została szybko rozwiązana. To była ważna lekcja – nawet przy najlepszym przygotowaniu morze potrafi zaskoczyć, a odpowiednie zabezpieczenie pozwala płynąć dalej bez stresu. Pamiętać należy przede wszystkim aby odebrać od armatora niezbędny zestaw dokumentów wymagany przez ubezpieczyciela.

Po Hydrze obraliśmy kurs na Poros. Zakupy, lody i spacer po miasteczku były krótką przerwą, a wieczór spędziliśmy na dziko w zatoczce. Tam ponownie spięliśmy flotę w tratwę, zjedliśmy kolację na pokładach i korzystaliśmy z ciepłej wody do ostatnich godzin dnia. Ostatnia noc przypadła w Agistri, w północno-zachodniej zatoce. Miejsca było mało, ale udało się ustawić wszystkie jednostki. To była piękna sceneria na zakończenie – spokojna woda, ciche otoczenie i cała flota obok siebie.
W piątek rano każdy jacht obrał własny kurs, każdy wstawał o innej porze, by jeszcze raz zatrzymać się w wybranej zatoce. Po południu wszystkie jednostki spotkały się w Alimos. Oddaliśmy jachty i usiedliśmy razem do ostatniej kolacji.
Pierwszy flotowy rejs Sailingmint był czymś więcej niż tygodniową żeglugą. To był dowód, że szkolenia, które prowadzimy, naprawdę przygotowują ludzi do samodzielnego prowadzenia jachtów. Dla mnie najważniejszym momentem był widok czterech jednostek stojących razem w Hydrze, prowadzonych przez moich dawnych kursantów. To symbol, że tworzymy społeczność żeglarską, która rośnie i rozwija się razem z nami. I wiem, że była to dopiero pierwsza z wielu flotowych wypraw, które jeszcze przed nami.□




