Szkiery, sauny i cumowanie dziobem do skał
- Aleksy Duchnowski
- 12 wrz
- 6 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 25 wrz
Maj tego roku. Na kei w sztokholmskiej marinie czekał na nas jacht Hanse 468. To właśnie nim mieliśmy popłynąć w tygodniowy rejs w kierunku Wysp Alandzkich. Z Polski przylecieliśmy szybko i wygodnie — bezpośredni lot, a potem transfer do mariny. Sztokholm sam w sobie zasługuje na dłuższe zwiedzanie, ale nasz cel był jasny: odebrać jacht, zrobić prowiant i ruszyć w drogę.
Check-in poszedł sprawnie — dobrze utrzymany jacht, solidny takielunek, pełne wyposażenie nawigacyjne. Po kilku godzinach byliśmy gotowi. Pogoda nie rozpieszczała temperaturą, ale wiatr i przejrzyste niebo dawały idealne warunki do żeglugi. Jeszcze tego samego dnia odbiliśmy od kei, kierując się na północny wschód.

Żeglowanie w archipelagu sztokholmskim to jedno z największych żeglarskich doświadczeń, jakie można sobie zafundować. Setki, a właściwie dziesiątki tysięcy wysp i wysepek, rozsypanych po morzu jak okruchy granitu. Część z nich to nagie skały, inne porośnięte sosnowymi lasami. Między nimi wąskie przesmyki, zatoki i kotwicowiska, które wydają się stworzone specjalnie dla żeglarzy. Wszystko idyllicznie usiane Szweckimi domkami.
Dla sternika to wymarzony akwen — nawigacyjnie wymagający, a jednocześnie niezwykle satysfakcjonujący. Szwedzi dbają o dokładne oznakowanie torów wodnych, czerwone i zielone boje prowadzą jak po sznurku, a w bardziej uczęszczanych rejonach można płynąć niemal „autostradą” po wodzie. Ale wystarczy zboczyć kawałek na bok i już jesteśmy w zupełnie innym świecie — cisza, natura, dzikie kotwicowiska, które potrafią dać poczucie pełnej izolacji.
Przez dwa dni posuwaliśmy się właśnie w ten sposób — raz blisko głównego toru, raz błądząc między mniejszymi wyspami. Celem były jednak Alandy.

Trzeciego dnia, skoro świt, postawiliśmy żagle i obraliśmy kurs na północny wschód. Przed nami około 30 mil morskich otwartej żeglugi w stronę wyspy Rödhamm — pierwszego przystanku w archipelagu Alandów.
To już zupełnie inny świat. Alandy, formalnie część Finlandii, ale autonomiczne i szwedzkojęzyczne, mają własny charakter. Ponad 6 500 wysp i wysepek, z czego zamieszkanych jest niewiele. Żeglarstwo jest tu wpisane w kulturę, a każdy, kto choć raz zawinie do lokalnego klubu jachtowego, czuje tę specyficzną mieszankę gościnności i prostoty.
Na wodzie od razu widać różnicę w oznakowaniu. O ile Szwedzi konsekwentnie stawiają na system czerwonych i zielonych boi, Alandczycy preferują stawy kardynalne oraz nabieżniki. Te ostatnie fascynują — dwie wieże ustawione w jednej linii pokazują idealny kurs, którym należy iść, by prześlizgnąć się bezpiecznie między skałami. Precyzja i tradycja, a przy tym spora satysfakcja, gdy prowadzi się jacht „po sznurku”, mając świadomość, że kilka metrów w bok oznaczałoby spotkanie z granitem.

Do Rödhamm wpłynęliśmy po południu. Czekał tam na nas kameralny klub jachtowy, w którym oprócz nas cumowała tylko jedna łódź. Dzięki temu było niemal zupełnie pusto i cicho. I całe szczęście, bo to właśnie sąsiedzi użyczyli nam swojej locji Alandów, której nie mieliśmy na pokładzie — mogliśmy sfotografować strony i zrobić własny PDF. To jeden z tych momentów, kiedy żeglarska solidarność naprawdę działa.
Największą atrakcją okazała się jednak sauna. Trudno mówić o Alandach czy Finlandii, nie wspominając o tym rytuale. Dla Finów sauna to nie luksus, ale część codzienności. To miejsce, gdzie spotyka się z przyjaciółmi, omawia sprawy, odpoczywa i oczyszcza. W marinach niemal zawsze można liczyć na saunę, często zbudowaną tuż przy brzegu, z oknem wychodzącym na morze.
Tego wieczoru mieliśmy saunę tylko dla siebie. Rozgrzane drewno, para, cisza — a za oknem widok na zachodzące nad Bałtykiem słońce. Co kilkanaście minut wybiegało się z nagrzanego pomieszczenia prosto do zimnej wody. Zanurzenie, mocny oddech, a potem powrót do gorąca. Krążenie krwi, energia, poczucie oczyszczenia.

Po wizycie w Rödhamm prognozy zaczęły się zmieniać. Nadciągał mocniejszy wiatr, więc musieliśmy pomyśleć o tym, by znaleźć spokojniejsze i bardziej osłonięte miejsce. Kurs wyznaczyliśmy na wyspę Sommarön
To była perełka – niewielka przystań, taki półdziki klub żeglarski, jakby zatrzymany w czasie. Drewniane pomosty, kilka lokalnych łódek, żadnego pośpiechu. Wpłynęliśmy spokojnie wykorzystując nabieżniki, rzuciliśmy kotwicę i spędziliśmy tam dzień. Zrobiliśmy obiad na pokładzie, a wieczór upłynął w przyjemnej, niemal rodzinnej atmosferze. W takich miejscach ma się poczucie, że żeglarstwo to nie tylko sport, ale i kultura – styl życia, w którym liczy się wspólnota i szacunek do przyrody.
Z Sommarön ruszyliśmy dalej, głębiej w archipelag. Naszym celem było kotwicowisko przy wyspie Halsterskär. Miejsce uznawane przez lokalnych żeglarzy za bardzo bezpieczne i osłonięte od zmiennych wiatrów, idealne na noc, szczególnie przy rosnącym wietrze.
Noc spędziliśmy na luźnej kotwicy. To jedno z tych doświadczeń, które naprawdę budują charakter załogi – lekki szum drzew, cisza przerywana tylko odgłosami fal uderzających o burtę, a nad nami niebo usiane gwiazdami.
Następnego dnia rano poszliśmy o krok dalej. W ruch poszedł dron – użyliśmy go do rozpoznania otoczenia, sprawdzenia, gdzie można bezpiecznie podejść bliżej. Szukaliśmy skałki, która pozwoli nam zrobić to, co w Szwecji jest absolutnym klasykiem żeglarstwa: cumowanie dziobem do skał.

Cumowanie dziobem do skały to prawdziwy popis szwedzkiej kultury żeglarskiej i coś, co nadaje rejsowi zupełnie wyjątkowy charakter. Manewr zaczyna się od zrzucenia z rufy dodatkowej, około piętnastokilogramowej kotwicy na linie, przygotowanej specjalnie do takich akcji. Następnie, z ogromną precyzją, podprowadza się dziób jachtu wprost pod wybraną skałkę. W tym momencie ktoś z załogi robi desant – wyskakuje na ląd i przejmuje odpowiedzialność za mocowanie cum. Dwie cumy dziobowe prowadzi się na przeciwne strony, stabilizując jacht przy skale.
Nie zawsze jednak natura ułatwia zadanie. Granitowe skały bywają gładkie i pozbawione drzew czy naturalnych występów, do których można byłoby przywiązać linę. Dlatego armator wyposażył nas w specjalne piny – stalowe haki skalne, które wbija się w skałę młotkiem. Do przymocowanego w ten sposób ucha przewleka się linę i dzięki temu dziób jachtu trzyma się stabilnie, niemal jak przy klasycznej kei.
To manewr wymagający precyzji – sternik musi podejść blisko, na centymetry, tak by nie uszkodzić kadłuba, a jednocześnie dać załodze miejsce na desant. Adrenalina w połączeniu z satysfakcją – właśnie to sprawia, że żeglowanie w Szwecji i Finlandii ma tak niepowtarzalny smak.
Na Halsterskär spędziliśmy kilka godzin na zwiedzaniu wyspy i cieszeniu się ciszą. Tego typu miejsca pokazują, że żeglowanie po szkierach to coś znacznie więcej niż tylko nawigacja – to styl bycia blisko natury, ale z żeglarską nutą przygody i wyzwania.
Po kilku dniach żeglugi dotarliśmy do Mariehamn – stolicy Alandów. Idealny moment, bo zbliżaliśmy się do połowy rejsu i trzeba było odświeżyć zapasy. Mariehamn nie jest może miastem, które powala na kolana atrakcjami, ale ma swój klimat.
Zdecydowaliśmy się na zachodnią marinę, nieco dalej od centrum, ale w otoczeniu zieleni i w bardziej klasycznej oprawie. I tu, jak niemal wszędzie w Finlandii, czekała na nas sauna. Po przelocie w chłodzie i deszczu była jak zbawienie. Jeszcze wcześniej miałem obawę przed wskakiwaniem do zimnej wody, ale tym razem się przełamałem – rozgrzane ciało, potem skok w lodowaty Bałtyk i z powrotem do gorącej sauny. Poczucie oczyszczenia i energii, której nie da się porównać z niczym innym. Szare, stalowe niebo i mżawka tylko podkreślały klimat tego rytuału.

Z Mariehamn ruszyliśmy dalej na południe. Pożegnaliśmy się z Alandami przy latarni morskiej Kobba Klintar, charakterystycznym punkcie nawigacyjnym u wejścia do portu. Dalej kurs wyznaczyliśmy na południowy zachód, w stronę szwedzkich szkierów. Wiatr sprzyjał – północno-zachodni, kilkanaście węzłów. Idealne warunki, żeby pod pełnymi żaglami wracać w stronę Szwecji.
Na noc zatrzymaliśmy się przy wyspie Finnhamn. To półdziki jachtklub, świetnie osłonięty, a jednocześnie pełen naturalnego uroku. Szwedzi mają naprawdę niesamowitą infrastrukturę żeglarską – pomosty, miejsca do cumowania, proste udogodnienia, a wszystko wpisane w krajobraz.
Tu wykorzystaliśmy już wszystkie warianty cumowania, jakie ćwiczyliśmy w poprzednich dniach. Tym razem zrobiliśmy klasyczne El Greco – kotwica poszła z dziobu, a cumy z rufy przerzuciliśmy na ląd, korzystając z niewielkiego pomostu. W ciągu dnia natomiast bawiliśmy się dalej w ulubione manewry: podejścia dziobem do skałek. Po tygodniu praktyki czuliśmy się w tym jak u siebie.

Przed końcem rejsu zatrzymaliśmy się jeszcze w Vaxholm na pożegnalną kolację. To była nasza ostatnia noc na trasie. Mieliśmy ten komfort, że do mariny bazowej w Sztokholmie musieliśmy wrócić dopiero w sobotę rano, więc właściwie cały rejs spędziliśmy w terenie, nocując na kotwicowiskach i w lokalnych mini marinach. Dzięki temu poczuliśmy pełnię tego akwenu – i jego naturę, i jego infrastrukturę.
Sztokholm i Alandy tworzą akwen absolutnie unikalny w skali Bałtyku. Z jednej strony geologiczna wyjątkowość – tysiące granitowych wysp i skałek, które tworzą naturalny labirynt. Z drugiej – bogata kultura żeglarska Szwecji i Finlandii, która nauczyła się korzystać z tych warunków i stworzyła własne zwyczaje.
Najważniejszym doświadczeniem całej wyprawy było dla nas cumowanie dziobem do skał. To nie tylko technika, ale też symbol tego, czym jest żeglarstwo w szkierach – bliskość natury, odwaga w podejściu, precyzja w manewrze i satysfakcja, kiedy jacht stoi spokojnie przy gładkiej granitowej ścianie.
Ten rejs pokazał, że akwen szkierów Sztokholmu i Alandów warto odwiedzić przynajmniej raz w życiu. To przygoda, która zostaje w pamięci na długo.□




